Zdjęcie w tle
Podróże

Społeczność

Podróże

369
Changdeokgung Secret Garden. Ciesze sie, ze tym razem udalo mi sie zobaczyc, bo ostatnio bylem 10min za pozno na ostatnio zwiedzanie (a trzeba isc z przewodnikiem).

Szkoda za to, ze napierdalal deszcz, ze przemoklem okrutnie, ale za to wyjatkowo pozwolili isc bez przewodnika wiec poszedlem zanim cala grupa ruszyla.

Polecam, bardzo ladne miejsce. Mysle, ze musi byc jeszcze lepiej na wiosne/jesien jak jest wiecej kolorow.

#barteknamorzu #podroze #korea
2cbd16b9-a9d2-44a5-ab5e-7ac548ab5e04
LondoMollari

Szkoda za to, ze napierdalal deszcz, ze przemoklem okrutnie


@bartek555 Jeśli byłeś w stanie zrobić takie ładne zdjęcie to nie napierdalał aż tak bardzo. ( ͡° ͜ʖ ͡°)


Raz, gdy zwiedzałem USS North Carolina to pogoda zapewniła mi wysoki poziom realizmu, bo przy wejściu była taka taka ściana wody, że z nabrzeża ledwo było widać zarys kadłuba. Na szczęście po kilku godzinach się wypogodziło mocno, i nawet zdjęcia wyszły.

e39816d6-58bc-4879-bd41-70f07f3eee0b
bartek555

@LondoMollari nie natezenie, lecz ekspozycja byla czynnikiem wplywajacym na stan mojej fryzury i odziezy 😄 zanim kupilem parasolke to juz bylem przemoczony. Na szczescie podjalem najlepsze decyzja od wielu lat i wzialem bielizne na przebranie do podrecznego.


Wlasciwie to jeden chuj, bo mialem i tak caly bagaz ze soba xD,

LondoMollari

Na szczescie podjalem najlepsze decyzja od wielu lat i wzialem bielizne na przebranie do podrecznego.


@bartek555 Bieliznę + mały ręcznik zawsze mam w plecaku, zawinięte w dodatkową reklamówkę, na wypadek gdyby plecak przemókł. Przydało mi się tam, i jeszcze w paru miejscach. Może jakbym jechał do jakiegoś Dubaju czy Arabii Saudyjskiej to bym odpuścił, ale w normalne miejsca zawsze biorę.

Zaloguj się aby komentować

Warszawa czy Seul? Gdyby nie krzaczki to byscie za chiny nie poznali.

#heheszki #podroze #pociagi
dc85ed31-d521-484f-b0f3-713966611cd1
Mr.Mars

@bartek555 Narobili tych linii metra jak nienormalni.


Oni nie wiedzą, że z dwoma liniami można funkcjonować?

bartek555

@Mr.Mars teraz juz wiedza, bo im powiedzialem. Zaczna likwidowac powoli.

Man_of_Gx

@bartek555 Gdzie te czasy gdy marynarzowi Singapur kojarzył się z azjatyckim pierdolnikiem w którym za grosze było wszystko co w innych portach było nielegalne albo bardzo drogie albo oba na raz


Gx

Zaloguj się aby komentować

Dzień dobry,
Mój ostatni wpis z fotkami Chełmna jak na moje standardy cieszył się popularnością. Więc chciałbym pokazać kolejne miejsce które odwiedziłem podczas majówki (poza Toruniem i Płockiem ale te miasta chyba zna każdy) . Tym razem Kruszwica. Mamy tam robiąca niesamowite wrażenie kolegiata z XII wieku oraz pozostałości Zamku z wieku XIV.

#podroze #podrozujzhejto #ciekawostki #architektura
f930fd2b-1029-4e2c-b9e5-6c0a76e0a7c8
c3de5fb9-8285-4b74-8269-3e42d1f8d0f0
82093e33-ee73-4eeb-9e84-2bb4394c4a6b

Zaloguj się aby komentować

Treviso jest ciekawym miastem położonym w północnych Włoszech. Miasto posiada mury obronne zachowane w ponad 70% i jest to jednocześnie pierwsze włoskie miasto włączone do projektu “Miasta stojące murem”. Samo miasto kojarzone jest jeszcze z deserem tiramisu.

Zapraszam do artykułu na blogu

  • Treviso znajdują się dobrze zachowane mury miejskie, które miały około 5 kilometrów. Do dzisiaj zachowało się około 3800 metrów (dane wg pomiarów z Google Maps). Pierwsze mury powstały w czasach rzymskich, a te istniejące do dzisiaj pochodzą z XV wieku. Zachowało się również kilka ciekawych bram, z których najciekawsza to Porta San Tomaso, ale wyróżnić można jeszcze Porta Santi Quaranta, Porta Caccianiga i Porta Frà Giocondo.
  • Katedra San Pietro położona jest w centrum starego miasta w Treviso. Pierwsza świątynia w jej miejscu powstała w VI wieku, a wcześniej istniał tam rzymski teatr, świątynia i łaźnie. W XI i XII wieku przebudowano ją na styl romański, a w XVIII stuleciu przebudowano go na styl neoklasycystyczny. W niezmienionym stanie pozostały krypty. We wnętrzu kościoła można zobaczyć dzieło Tycjana.
  • Kościół św. Franciszka (Chiesa e Convento di San Francesco) położony jest w północnej części miasta. Powstał w stylu romańsko-gotyckim w XIII wieku i początkowo franciszkanie, którzy go zbudowali nadali mu wezwanie Najświętszej Maryi Panny. Pod koniec XVIII wieku świątynia została przejęta przez Francuzów, którzy wypędzili zakonników, a w późniejszym czasie służyła ona m.in. jako stajnia.
  • Tiramisu to bardzo znany włoski deser. Najprawdopodobniej pierwszy raz podano go właśnie w Treviso w 1962 w restauracji Le Beccherie. Miejsce to istnieje do dzisiaj i jeśli chcielibyście spróbować tego pysznego deseru to z pewnością musicie to zrobić właśnie w tym mieście.

#antekpodrozuje #podroze #podrozujzhejto #turystyka #wlochy #ciekawostki #ciekawostkihistoryczne #zainteresowania

-------------------------------------------
Jeśli chcesz być na bieżąco z moimi znaleziskami to zapraszam do śledzenia hashtagu #antekpodrozuje
Jeśli chcesz, żebym Cię wołał w przyszłości, to zostaw piorun pod odpowiednim komentarzem poniżej
087d9f7b-f309-4cb9-9a08-f19d8e3c7700
06b865a2-e7dc-49f5-8edb-a0b6dd4140d1
dfd00511-f0bf-41fb-ad68-8b3c180fd9ac
6109ef9d-132c-44a5-98ca-797231cdf019
c735b7fb-44a4-491f-b280-7799aac76f9c
antekwpodrozy

Wywołuję obserwujących i zainteresowanych:

@IceXXX @mrololl @Kolej_na_drony @jordan @lluke @Ralfralf @Gruby @robaczek @Anabel2023 @SzaloneWalizki @mateoaka @Wobiektywie @Rudeiczarne @places2visit.pl @lukasz-piernikarczyk @Grubas @polaczkropki

@Atarax @Dzikie_oregano @Boltzman @kbk @Lemmy @schweppess @4Sfor @dybtas @DOgi @dasistfubar @Nirvash @Geratius @Kruczek555 @Sofie @gaga262 @Patalizator @mikeku @SuperSzturmowiec @gingerowl

@Parowkowy_Skrytozerca @Venfi @Roci @krzysztof-k-d @Duvel @Misiasio @Lime @kejdzu @Sorokawojcie.ch @Atexor @Huxley @Warus @Damdzior @_wojti @bbwieli17 @shack_my_kak @cyberpunkowy_neuromantyk

@tyci_koks @Wlacza @3cik @alaMAkota @Roche @Barabarabasz7312 @e5aar @zuchtomek @Lawyerish @razALgul @Lurker69 @konto_na_wykop_pl @anervis @Ewcias @koniecswiata @Dzban3Waza

@Minotaur_Kebabowy @AndrzejZupa @wozny87 @cejaczek @Icon_of_sin @SzwarcenegerKibordu @Jarosuaf @ddhadq @Farmer111 @Villdeo @Pawelvk @Maciej_Amadeusz @mahoney @Odczuwam_Dysonans

@Buendia @stimmhorn @ataxbras @m-q @Bukuria @Tino @meinigel @bagela @suseu @ovoc @rakokuc @Koloalu @Bjordhallen @bielak1212 @Cybulion @Kulfi_89 @lucabianco @Berdonzi @Taxidriver @szymek @nazwa_uzytkownika @Siejek @Tyglys @cyber_biker @epsilon_eridani @teetx @Rudolf @BND @oromek @Wojciechpy @HerrJacuch @Chunx @galencjusz @Arxr @ismenka

Zaloguj się aby komentować

Niedaleko Budapesztu w miejscowościach Tatabanya i Tata można trafić naprawdę świetne via ferraty. Tatabanya to węgierskie E i powiem z doświadczenia, że nie jest tam łatwo, a znowu Tata to miejscowość do potrenowania dla początkujących. Kilka wersji dość prostych B/C na koniec krótka C i wiszący mostek nepalski. W Tata mamy też świetne jeziorko, zamek i wieżę prawie jak w Bolonii z równie świetnym widokiem. Dojazd banalny miejscowymi pociągami.

#podroze #wegry #viaferraty
f6be5d43-2ae8-4f23-86b0-5ea64ec6fd5f
72fb7f53-62d9-4626-a72b-f91209617d6f
1d570fe9-83c1-4b83-b791-a710e2aab133
e2fdaddf-fb3a-493b-959a-89ff68410fce
b5f31dcd-41b3-47d7-a8ef-7f947a893cd2

Zaloguj się aby komentować

Witajcie po długiej przerwie spowodowanej życiowym wykolejeniem. Może uda mi się dokończyć jakoś te wspomnienia z podróży po Ameryce Południowej, zanim kostucha zabierze mnie w tę ostatnią. A może nie. Dziś o kilkudniowym trekkingu Santa Cruz, w Peru, w rejonie Huaraz, w czerwcu 2022 roku. 

--

Po trekkingu nad Laguna 69 miałem ochotę zakosztować czegoś innego - wspinaczki skalnej. Nie po to bowiem targałem z Polski uprząż i buty, żeby tylko raz z nich skorzystać (no ok, buty przydały mi się już w kilku boulderowniach w Ameryce Południowej, ale na sztuczne ściany mogę sobie pójść w Poznaniu). Niestety moje poszukiwania partnera wspinaczkowego nie przebiegały pomyślnie i wyglądało na to, że nie mam planów na kolejny dzień. Przed bezproduktywnym spędzaniem czasu uratowała mnie jednak Nadège (którą opisywałem w poprzednim wpisie, ale jako że było to kilka miesięcy temu, to może warto przypomnieć ). 

- Nie chciałbyś zrobić trekkingu Santa Cruz? Planuję się wybrać, ale wolałabym nie iść sama. Mam namiot jakby co! 

No cóż, po co siedzieć na tyłku, skoro można połazić po górach. Na zrobienie najsłynniejszego trekkingu w okolicy, Huayhuash, nie starczyłoby mi już czasu zważywszy na planowaną datę opuszczenia rejonu Huaraz, ale prawie trzykrotnie krótszy Santa Cruz wydawał się bardzo ciekawą alternatywą. Blisko 45 km. marszu, 2400 m. łącznie pod górę i 3100 m. w dół - nie robi się pętli, tylko wędruje od wioski Vaqueria do Cashapampy (albo w drugą stronę, ale popularniejszym wariantem jest właśnie kończenie w niżej położonej i znacznie lepiej skomunikowanej Cashapampie). Najwyższym punktem na trasie jest przełęcz Punta Union, na wysokości, bagatela, 4750 m.n.p.m. Według niektórych poradników internetowych warto zakładać cztery noclegi na trasie, choć da się to zrobić spokojnie przy trzech, a jeśli cały trekking rozpoczynać rankiem lub w okolicach południa, to i dwa byłyby wystarczające, jeśli ktoś ma dobre tempo i lubi dużo chodzić. 

Na mapie było oznaczonych kilka kempingów, ale zgodnie z tym co czytaliśmy, nie oferowały nic więcej ponad przestrzeń na rozbicie namiotu - żadnej możliwości zakupu żywności, bieżącej wody, nic - typowe warunki polowe. Trzeba się więc było zaopatrzyć w żywność na kilka dni oraz brakujący sprzęt biwakowy i na tym spędziliśmy z Nadège pierwsze godziny przygody. Po wypożyczeniu grubych śpiwórów, zakupie kartusza gazowego i doopatrzenia się w żywność (miałem jeszcze kilka liofilizowanych obiadków, które przywiozłem z Polski) mogliśmy udać się na miejsce odjazdu colectivos w stronę Yungay. Stamtąd miały jeździć dwa razy dziennie inne busy w stronę wioski Vaqueria, na początek szlaku. Na pierwszy nie mieliśmy szansy zdążyć, ale drugi - jak najbardziej.

Już sama jazda do Yungay była pewnego rodzaju przeżyciem. Colectivos rządzą się swoimi prawami - nie mają jasnych rozkładów jazdy. Jak zbierze się wystarczająco dużo osob, to busik rusza, a po drodze i tak zwalnia przy niektórych skrzyżowaniach, trąbi, a "pilot" krzykiem oznajmia kierunek jazdy i zachęca do wejścia na pokład. I nieważne, że w 10 - osobowym busie jest już 15 osób, skoro da się upchnąć jeszcze spokojnie 5 lub 10 więcej - zwłaszcza dzieci jadące, lub wracające ze szkoły mogą się przecież tłoczyć w przejściu, podczas gdy kierowca popierdala 120 km/h rozklekotanym busem przez dziurawe drogi, na których raz po raz wyrasta brutalnie zaprojektowany, betonowy próg zwalniający, zmuszający do zredukowania prędkości do 5 kilometrów na godzinę. Inny świat.

W Yungay czekała nas niespodzianka. Okazało się, że jednak jest ledwie jeden bus dziennie do Vaquerii i zdążył odjechać godzinę wcześniej. No to dupa - albo szukamy noclegu i ruszamy o blisko dobę później, albo ogarniamy prywatny transport. Cena podana przez napotkanego na dworcu kierowcę nie zachęca - 200 soli. To kilkukrotnie wiecej, niż gdybyśmy zdążyli na ten wcześniejszy autobus, ale tracenie całego dnia i wizja dodatkowego wydatku na nocleg sprawiają, że nie wydaje się to taka zła inwestycja - mówimy kierowcy, że chcemy się zastanowić. Ten odpowiada, że musi znać odpowiedź w ciągu 45 minut, bo droga jest długa, kręta i kiepskiej jakości, więc później niż o danej godzinie nie rusza. Myślimy - niby to tylko 60 km., ale niech mu będzie - w górach zawsze jedzie się wolniej. Obiecujemy wrócić z odpowiedzią, Nadège idzie coś zjeść, a ja postanawiam posiedzieć na dworcu (choć dworzec to dużo powiedziane - to po prostu pętla, na której zatrzymują się busiki, a jedynym miejscem siedzącym jest przybrudzony murek). Po chwili oczekiwania, bingo - dokładnie to na co liczyłem - zauważam parę turystów z plecakami. Podpytuję, czy zamierzają robić Santa Cruz - odpowiadają twierdząco. Też zaskoczyła ich informacja o braku drugiego colectivo, więc wyrazili chęć współdzielenia transportu prywatnego, choć również trochę kręcili nosami na cenę. Próbowałem jeszcze wytargować jakąś symboliczną kwotę od kierowcy, ale ten twardo obstawał przy swojej stawce, nieustannie powtarzając, że droga jest naprawdę kiepska. No nic, zgodziliśmy się na warunki i po kilku minutach pakowaliśmy się do białego, starego kombi. 

Pierwsze paręnaście kilometrów trasy było trochę gówniane, ale nie odbiegało aż tak od peruwiańskich standardów. Dopiero później zrozumieliśmy, co kierowca miał na myśli mówiąc, że dalej droga jest naprawdę kiepska. Gigantyczne dziury, między które bałbym się wjechać solidnym samochodem terenowym a co dopiero rozklekotanym kombi, wielkie kamienie rozsiane po całej szerokości, konkretne stromizny i mega ciasne zakręty. Kierowca znał każdą dziurę i głaz na pamięć, ale i tak lawirowanie między przeszkodami wymagało od niego niesamowitego skupienia i zwalniania niekiedy do zera - zwłaszcza po zmroku, bo przejechanie tego odcinka zajęło nam prawie 4 godziny. Gdy dojechaliśmy w końcu na miejsce, wysadził nas pod drzwiami gospodarza oferującego jedzenie i nocleg (informując go przy okazji, że pojawili się klienci) i ruszył z powrotem w stronę przełęczy - w domu miał być grubo po północy. I nagle kwota, którą od nas skasował za tę eskapadę wydała się całej naszej czwórce bardzo atrakcyjna jak na włożony przez niego wysiłek i negatywny wpływ na zawieszenie samochodu. 

W "gospodzie" nie było luksusów. Ciemna izba, oświetlana lichą żarówką, kurz, zimno, wychodek na zewnątrz. Zamówiliśmy do jedzenia to co było, czyli jakąś zupę i sam już nie pamiętam co. Obie rzeczy były raczej niezbyt smaczne, ale gorące i tanie. Tego nam było trzeba przed dalszym marszem po zmroku - tak, planowaliśmy przejść jeszcze kilka kilometrów i nocować już na trasie trekkingu. Gospodarz był bardzo zdziwiony i odradzał ten pomysł, przestrzegając przed wioskowymi psami. Na tamten moment myślałem, że to tylko taka zagrywka, żebyśmy zostali i zapłacili za nocleg. Podobnego zdania byli moi współtowarzysze marszu, więc grzecznie podziękowaliśmy i po posileniu się, zebraliśmy się w drogę.

Było całkowicie ciemno, ale światła czołówek i aplikacja z mapą wystarczały do odnalezienia początku szlaku. Planowaliśmy przejść jedynie jakieś 7 km. po w miarę płaskim terenie i rozbijać namioty na jednym zdjęciu pierwszych miejsc oznaczonych jako kemping. Po drodze zaczął padać deszcz, więc w tych jakże uroczych warunkach szło nam wędrować, zastanawiając się raz po raz, czy jednak nie lepiej było zostać w wiosce, tym bardziej, że co rusz z mijanych wciąż pojedyńczych zabudowań wypadały ujadające psy. Staraliśmy się nimi nie przejmować, mimo że podbiegały prawie pod nogi i wydawały się nawet nieco agresywne - zupełnie inaczej niż inne psy napotkane przeze mnie w Ameryce Południowej. Dopiero w kolejnych dniach zrozumiałem, że wioskowe psy bardzo różnią się usposobieniem od tych błąkających się po miastach i trzeba faktycznie na nie uważać. Ale o tym kiedy indziej. 

Pół godziny po minięciu ostatnich zabudowań aplikacja wskazywała, że teoretycznie jesteśmy już na polu biwakowym. Problem w tym, że nie widzieliśmy absolutnie niczego, co by na to wskazywało. Żadnej tabliczki, żadnej polowej toalety, żadnych śladów po poprzednich namiotach - nic. Po chwili zauważyliśmy jakiś kamienny krąg, na którym spoczywały pojedyncze deski, ale to wszystko. Połaziliśmy trochę to w lewo, to w prawo i zdecydowaliśmy w końcu, że rozbijemy się na dziko w jakimś w miarę płaskim terenie. Poszukiwania odpowiedniego miejsca też trochę zajęły, bo cały teren był upstrzony końskimi odchodami - głównie już starszymi i wyschniętymi, ale i tak woleliśmy poszukać kilku względnie czystych metrów kwadratowych. Gdy to się udało, w końcu położyliśmy się spać. 

O poranku obudziło nas rżenie. Wyjrzałem na zewnątrz i ujrzałem stado dzikich koni, pasących się ledwie kilka metrów od namiotu. Było pięknie, choć zimno i dość wilgotno. Po szybkim śniadaniu rozejrzeliśmy się dokładniej po okolicy w poszukiwaniu przeoczonego pola namiotowego, ale okazało się po prostu, że tym polem był fragment polany, niczym nie różniący się od reszty otoczenia. Poznaliśmy też przeznaczenie kamiennego kręgu - to była... toaleta. Dwumetrowy dół obmurowany kamieniami, parę desek tworzących platformę do kucnięcia i tyle. Wszystko na widoku.

Zwinęliśmy z Nadège nasz namiot i przygotowaliśmy się do drogi. Parka, z którą dotarliśmy tu z Yungay planowała ruszyć trochę później, bo całość trasy rozkładali na cztery noclegi, a więc nie musieli aż tak się spinać. My mieliśmy do przejścia jakieś 16 km. - niby niedużo, ale czekało nas pokonanie Punta Union, czyli wspomnianej przełęczy na wysokości 4750 m.n.p.m. Pożegnaliśmy się i w końcu ruszyliśmy. 

Marsz przebiegał bardzo sprawnie i w miłych okolicznościach przyrody. Na jednej ze ścieżek musieliśmy ustąpić pierwszeństwa stadku osłów i koni idących z naprzeciwka. Nasza obecność na szlaku trochę je skonfundowała, bo momentalnie się zatrzymały i dopiero, gdy ustąpiliśmy im drogi, ruszyły powoli dalej. 

Przed podejściem pod przełęcz zrobiliśmy sobie mały biwak - trzeba się było posilić przed intensywniejszym wysiłkiem. Zanim to jednak nastąpiło, zlokalizowałem źródło wody pitnej. Niby od jakiegoś czasu szliśmy tuż obok strumyka, ale moja mapa wskazywała konkretne miejsce, z którego czerpanie wody miało być bezpieczniejsze. I faktycznie - już idąc w stronę tego pewniejszego źródła zauważyłem, że kuszący swoją dostępnością strumień obok był w górnym biegu zanieczyszczony końskim łajnem. Warto więc było się przejść tych kilka minut i czerpać wodę wypływającą wprost spomiędzy skał. Wciąż jednak dla bezpieczeństwa należało ją przegotować przed spożyciem.

Podejście pod przełęcz było dość męczące, ale pogoda i widoki dopisywały, więc parliśmy przed siebie. Po dotarciu na górę oczom naszym ukazało się przepiękne jeziorko Taullicocha i górujące nad nim szczyty, piętrzące się na wysokość ponad 6000 m. Zatrzymaliśmy się na dłuższy moment, by popodziwiać widoki i pokontemplować, każde na swój sposób. 

Dzień powoli chylił się ku końcowi, więc w końcu musieliśmy ruszać dalej. Od najbliższego kempingu dzieliły nas dwie godziny schodzenia, a my na dodatek mieliśmy plan iść jeszcze trochę dalej, tak by kolejnego dnia móc jeszcze odbić od głównego szlaku i zaliczyć jezioro Arhuaycocha z widokiem na górę Alpamayo. Po pewnym czasie jasne stało się, że nie dotrzemy przed zmrokiem na pole biwakowe pod Alpamayo i będziemy musieli rozbić się na dziko. Problem w tym, że przez dłuższy czas nie widzieliśmy ani kawałka względnie płaskiej powierzchni. W końcu jednak udało się - tuż obok ścieżki natrafiliśmy na idealne miejsce - równe, porośnięte trawą, nieobsrane, mimo że nieopodal pasły się ciekawskie osiołki, które od razu podeszły bliżej, by sprawdzić co kombinujemy. Sielanka - niczego więcej nie było nam trzeba. Rozbiliśmy namiot i zagotowaliśmy wodę na obiad. Jedliśmy już w świetle naszych czołówek i przy wyraźnie spadającej temperaturze. 

Po posiłku zdecydowałem się jeszcze poszukać jakiegoś źródła wody, jako że zużyliśmy wszystkie nasze zapasy. Widziałem na mapie i słyszałem duży potok w dole, ale prawdopodobnie straciłbym ponad godzinę zanim dotarłbym z powrotem do namiotu. Postanowiłem więc pójść dalej ścieżką pod górę licząc na obecność jakiegoś mniejszego źródełka. Nadège próbowała mnie odwieść od zamiaru wychodzenia samemu po zmroku, ale chciałem zrobić chociaż jakieś rozeznanie w sytuacji. Na szczęście źródełko znalazłem już po 10 minutach marszu, więc po napełnieniu bidonów wróciłem do obozu, zagotowałem wodę, żeby mieć już zdatną do picia wodę na rano i poszedłem spać. 

W nocy obudził mnie dziwny hałas. Słyszałem deszcz kapiący na dach namiotu, ale oprócz tego coś jeszcze - jakieś duże zwierzę tuż przy wejściu! Zamarłem w bezruchu zastanawiając się co to może być. Po chwili wszystko stało się jasne - osły dobrały się do resztek jedzenia, ktore Nadège zostawiła w worku na śmieci. Wyskoczyłem ze śpiwora i wypełzłem na zewnątrz. Było ledwie kilka stopni Celsjusza i padało, tymczasem ja w samych bokserkach przeganiałem osły spod namiotu, zbierałem porozrzucane śmieci i zawiesiłem je w zabezpieczonym worku na drzewie, poza zasięgiem osłów. Po tej krótkiej interwencji mogłem znów położyć się spać. 

Poranek wyglądał podobnie do poprzedniego. Zmęczeni, z podkrążonymi oczyma, ubrani najcieplej jak się da, zjedliśmy śniadanie. Potem zwinęliśmy mokry namiot - nie było sensu czekać aż wyschnie na słońcu, bo zanim to pojawiłoby się ponad otaczającymi nas zewsząd szczytami, minęłyby jeszcze ze dwie godziny. W teorii moglibyśmy zostawić go rozbitego i pójść nad wspomniane jezioro, ale Nadège nie chciała ryzykować, bo namiot kosztował ją ponad 500 euro - cena spora, ale i namiot był faktycznie ultra lekki. Postanowiliśmy sobie jednak nieco ułatwić - zamiast targać ze sobą wszystkie bagaże w górę i potem w dół w to samo miejsce, postanowiliśmy ukryć część rzeczy w jakichś krzakach i pójść nad jezioro na lekko. Okazało się to trochę bardziej wymagające niż myślałem, bo chciałem ukryć bagaże zarówno przed ludźmi, jak i zwierzętami. W końcu znalazłem wielki głaz, na który zwierzę by nie wlazło, a jednocześnie wystarczająco na uboczu, by naszych bagaży nie znalazł i nie przywłaszczył żaden człowiek. Niby w górach nie spodziewaliśmy się kradzieży, zwłaszcza przy tak niewielkim ruchu na szlaku, ale woleliśmy dmuchać na zimne. 

Droga nad jezioro zajęła nam jakieś dwie godziny. Na górze rozłożyliśmy płachtę namiotu, żeby wysechł, a sami podziwialiśmy w spokoju widoki. Gdy już się wystarczająco nasiedzieliśmy, zwinęliśmy suchy już ekwipunek i wróciliśmy po nasze bagaże, czekające w stanie nietkniętym tam, gdzie je zostawiliśmy. Mogliśmy iść dalej. Po drodze przechodziliśmy jeszcze przez pole wielkich głazów i oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie postanowił wleźć na jeden z nich. Tradycyjnie też zejście okazało się znacznie trudniejsze niż wejście, więc Nadège musiała mi delikatnie pomóc, żebym się nie połamał. Nigdy się nie nauczę, żeby odpuszczać takie pomysły. Zrobiliśmy jeszcze selfie z kolejną gromadką osłów i ruszaliśmy w stronę głównego szlaku. Teren powoli się wypłaszczał - szliśmy doliną najpierw wzdłuż brzegu jeziora, a później wypływającego z niego potoku, w stronę kolejnego, ostatniego już przystanku na nocleg. W międzyczasie zjedliśmy jeszcze obiad, popędzani przez rozpadujący się deszcz. 

Po paru godzinach dotarliśmy do pola namiotowego, innego od wszystkich dotychczasowych - miejsca do rozbijania się wciąż były takie sobie, ale na terenie kempingu znajdował się zadaszony kibelek, a nawet sklepik! Co prawda był to tylko szałas z produktami typu coca cola, chipsy i krakersy, ale i tak byłem pod wrażeniem (jednocześnie zastanawiając się, czy gościowi w ogóle opłaca się tam przychodzić, skoro szlakiem wędrowało może kilkanaście osób dziennie, a od najbliższej cywilizacji dzieliło nas kilka godzin marszu).

Nie skorzystałem z oferty sklepu, ale żywo zainteresowałem się polowym sanitariatem. Od mojej ostatniej poważniejszej potrzeby minęło już ponad 50 godzin. Zwyczajowo mam znacznie krótsze interwały, ale dotychczasowy brak odpowiednich warunków spowodował, że moje ciało samo wstrzymało pewne procesy trawienne - może to przez to, że wciąż miałem traumę po przymusowym pójściu w krzaki w drodze na Kilimandżaro w 2018 r. Mój zachwyt zadaszonymi kibelkami trwał krótko. Wszystkie 4 szalety miały po prostu niewielką dziurę w betonowej pokrywie stanowiącej podłogę, a na dodatek otwory te były prawie całkowicie zatkane kamieniami, co jednak nie przeszkodziło poprzednim odwiedzającym próbować wcelować w liche szczeliny, jak się domyślacie - bezskutecznie. Wyparowałem z tych toalet szybciej niż się dało, ale wcześniejsza nadzieja na spokojne posiedzenie zainicjowała ruchy perystaltyczne jelit, których czułem, że długo nie powstrzymam. Podpytałem sklepikarza o toalety, a ten wskazał tylko na piętrzące się nieopodal rumowisko skalne i rzekł - piedras. No cóż, chcąc nie chcąc poszedłem we wskazanym kierunku, pieczołowicie wybierając skały odpowiadające moim wyrafinowanym potrzebom. Dalszych szczegółów oszczędzę.

Postanowiliśmy nie zostawać na tym kempingu, tylko kontynuować marsz przez jakieś półtorej godziny, zbliżając się już dość mocno do końca szlaku. Nie bylibyśmy w stanie ukończyć go przed zmrokiem, zresztą woleliśmy spędzić kolejną noc wśród natury, a nie w jakiejś wiosce, więc tuż przed zachodem słońca rozbiliśmy nasz ostatni obóz, w bardzo urokliwym miejscu nad samym potokiem. Kawałek dalej swój namiot ustawiła wyprzedzona przez nas wcześniej parka - dobrze się złożyło, bo gdy gotowałem wodę na herbatę, skończył nam się gaz w kartuszu, więc dobrze było mieć sąsiadów z zapasem paliwa. 

Po spokojnej nocy przyszedł czas na ostatnie kilka kilometrów trasy - tu już raczej nie było spektakularnych widoków - ot końcówka szlaku prowadząca do punktu końcowego, czyli wioski Cashapampa. Gdy dotarliśmy na miejsce, skierowaliśmy nasze kroki do sklepiku w celu kupienia czegoś zimnego do picia i zorientowana się, jak wydostać się do cywilizacji. To okazało się dość proste, bo jak spod ziemi wyrósł Peruwiańczyk pokazujący swojego busika i komunikującego, że ruszymy jak tylko pojawią się jeszcze choćby dwie osoby, a że nasi sąsiedzi z poprzedniego noclegu wyruszali niedługo po nas, czekaliśmy jedynie około pół godziny. 

Tak oto mój trekking Santa Cruz dobiegł końca. Czy było trudno? Moim zdaniem nie. Byłem już dobrze zaaklimatyzowany, więc wysokość nie stanowiła problemu, dzienny dystans do pokonania nie był wyzwaniem, trudności technicznych szlak nie posiada, więc głównym dyskomfortem pozostawał dla mnie brak toalet na trasie. No, dodam jeszcze do tego zdradliwe kamienie na szlaku, z których wiele nie było stabilnie osadzonych, a przez to w najmniej oczekiwanych momentach potrafiły się solidnie zakołysać pod stopą grożąc piechurowi wywrotką. I faktycznie - na jednym z takich kamieni straciłem równowagę i poleciałem na tyłek - niby w miarę kontrolowany sposób, ale tak nieszczęśliwie, że jeden z kijów trekkingowych, którymi się asekurowałem, wygiął się po zaklinowaniu w szczelinie między kamieniami, a na przytroczonej do plecaka kamerce gopro pojawiło się pęknięcie na ekranie (jak się później okazało - odejmujące wodoszczelność z listy jej właściwości). Kij udało mi się jakoś naprostować i wyklepać tak, że prawie nie było sladu, a kamerkę wymieniłem po kilku tygodniach w ramach opłaconej subskrypcji. Czy miło wspominam? Tak, to był bardzo przyjemny trekking z pięknymi widokami, a spanie praktycznie na dziko dodawało taką nutkę podróżniczej przygody. 

To by było na tyle. Czy na kolejny wpis przyjdzie czekać znów ponad 2,5 miesiąca? Czas pokaże. 

#polacorojo #podroze #peru #santacruz
e143d2da-ff88-4b82-97e7-fa75e740ed6a
4bdcf056-f46e-48dc-ba54-b605f1a3c1c1
5f23992c-3adf-4496-9137-880a82308112
88a93a3d-e88f-4b70-81de-9d283c354060
571f1aab-bfc0-4e17-8df2-4e67c27c9fad
Sniffer
  1. Miejsce rozbicia namiotu na ostatni nocleg - idylla.

  2. Po prawej w tle góra Artesonraju, która zainspirowała do stworzenia logotypy Paramount Pictures

  3. Ostatnie metry przed dotarciem na przełęcz Punta Union

649c8a0a-6071-48ff-8c22-4bb674550d28
e3875a91-dbfb-4835-bd1e-de9294c29e63
8c235746-6e31-421b-8045-2b3ebfc286fa
conradowl

Będę miał co czytać w pracy, ostatni dzień przed wolnym.

I zdrowia życzę, nie wiem co się dzieje, ale oby było lepiej.

Ramirezvaca

@Sniffer dzięki za inspirację

Zaloguj się aby komentować

W Brukseli k... , a gdzie? 😁
#zwiedzajzhejto #belgia #bruksela
eed4ef8c-92bb-47bd-94d4-ef1b7ac0eda8
fa09f657-6fb6-4b22-a7ff-8e70640a92b9
fe5910dc-904b-41f0-bf8b-a4c67b682bcb
3b748835-0f5e-4bb7-b854-80461cd8788d
a99d2ec8-eda6-4f2a-8a0b-f0dcd45ddae8
bucz

tym wozkiem widłowym z roboty przyjechałes?

Rmbajlo

Byłem w zeszłym roku to straszna bieda na ulicach i bród, ale to tak jak paryż. Niby na obrazkach pięknie, ale jak się już tam pojedzie czar pryska. Więcej śmieci na ulicach niż Polsce, bo nie ma obowiązku trzymania worków w kontenerach, więc większość worków walą się na ulicy. Tak mają klimat.

qqterens

@Rmbajlo no nie wiem. Przeszlismy naprawde duzo po miescie i to nie tylko centrum i nie zauwazylem zeby byl jakis syf. Worki ofszem byly, ale tylko przy posesjach i pewnie czekaly na ekipe zeby je zabrala, byly normalnie ulozone, a nie jakies rozwalone czy cos 🤷🏻

Rmbajlo

To zależy w której dzielnicy byłeś. Są lepsze i gorsze dzielnicy. Są i takie gdzie nie warto się wybierać, bo jest niebezpiecznie.

ostrynacienkim

Bardzo ładne miasto, szczególnie "starówka". Obowiązkowo gofry i fryty z majonezem

Zaloguj się aby komentować

Dzień dobry,
Zainspirowany którymś wpisem @antekwpodrozy na majówce odwiedziłem Chełmno w kujawsko-pomorskim. Bardzo ładne nieduże miasteczko z niesamowitymi zabytkami.

#podroze #architektura #ciekawostki #podrozujzhejto
84101b4e-3ed9-416f-8553-66e82e1a7c4c
55fb691f-ff0f-403b-99c7-9c7beb705729
f0b75094-a0b8-4e79-bd8f-2a4505ca4377
519ba762-6e16-441a-b319-6be9241e0460
ef7fcbe1-f2fc-4159-8404-cd54aec1ef63
AdelbertVonBimberstein

@Rzeznik i z ciekawostek: Chełmno posiada najdłuższe zachowane średniowieczne mury miejskie.

Rzeznik

@AdelbertVonBimberstein zgadza się, a co do kościoła to udało mi się zwiedzić wnętrze

antekwpodrozy

Mega fotki i pogoda :). Cieszę się, że mogłem zaisnpirować

Paczos

Fajne miejsce. Moja dziewczyna jest z Chełmna. Planty spoko na spacer i czuć klimat krzyżacki po kościołach i murach. Z ciekawostek to reklamują się jako miasto zakochanych i robią jakieś akcje zawsze na walentynki.

Rzeznik

@Paczos a dlatego, że w jednym z kościołów są relikwie św. Walentego

AdelbertVonBimberstein

@Paczos @Rzeznik dodatkowo w sierpniu odbywa się bardzo fajny festiwal 9 hills (od tego, że Chełmno jest położone na 9 wzgórzach).

Zaloguj się aby komentować

Następna